Statcounter

piątek, 26 sierpnia 2011

Wiosna

Właśnie siadam do kolejnego haftu. Będą to cztery pory roku, a na pierwszy ogień idzie wiosna.




Pozwolę sobie znowu zarzucić bloga postępami mojej pracy. Wasz doping i zachęta są niezastąpione.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Mrożąca krew w żyłach opowieść o muffinek pieczeniu

Opowieść tę muszę zacząć od przypomnienia wszystkim, że nie jestem kuchenną boginią. Przyznałam się do tego jakiś czas temu przy okazji drożdżówek z serem. Gdy coś pichcę, musi to być bardzo proste. A cóż może być prostszego od upieczenia muffinek? No nic przecież, powiecie. Akurat! Muffinki dały mi po nosie już kilka razy. Wypróbowałam kilka przepisów, moje umiejętności nie sprostały żadnemu.

Przypuszczam, że po tym, co zaraz opiszę, niektórzy zwątpią w jakiekolwiek moje umiejętności.
Gdy piekłam moje przedostatnie, marzyłam sobie, jak to po południu mój biedny styrany mąż wraca z pracy, otwiera drzwi, a w jego nozdrza uderza boski zapach ciepłego ciasta, gruszek i imbiru. Niesiony tym zapachem trafia do kuchni, gdzie ja, w ślicznym fartuszku podaję mu tacę pełną słodkich babeczek. Amerykańska reklama z lat ’50, normalnie.
W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej. Mąż był, zapach i nozdrza też, tyle że jego słowa: „Co, smażyłaś racuszki?” zdruzgotały mnie zupełnie.

Podejście ostatnie, sprzed kilku dni zaledwie, zaowocowało wyprodukowaniem dwunastu pocisków do procy z jagodami. Wyglądały za to pięknie.

Ponieważ jednak kiedy się na coś uprę, nie odpuszczam, poprosiłam ciocię (która piecze wprost bajecznie) o przepis na babeczki. Dzięki ciocinym wskazówkom jestem już całkiem niezła w smażeniu naleśników, więc i tu patrzyłam w przyszłość z ufnością. Recepturę dostałam szybko, rano pobiegłam po składniki i postanowiłam zmierzyć się z zadaniem wieczorem.

Dzień od początku nie zapowiadał się przyjemnie. Rozpoczęty od wizyty w przychodni, gdzie utoczono mi koło litra krwi, zakończony stresującą wizytą u weterynarza. Wypełniony ganianiem po sklepach (toner się skończył), próbą koszenia trawnika, pracą nad cyferkami. A wszystko to przy 40 stopniach.
Kończenie takiego dnia pieczeniem okazało się być nienajlepszym pomysłem. Wszystko, co napisałam wyżej okazało się niczym w porównaniu z moimi dzisiejszymi wyczynami.
Zasada przygotowywania muffinek jest banalnie prosta. Suche do suchego, mokre do mokrego.
Jedziemy! Przygotowałam pojemnik na suche i sypię: mąka, cukier, proszek do pieczenia, cukier waniliowy. Wymieszałam. No idę jak burza. Wzięłam naczynie na mokre. Odmierzyłam mleko i (naprawdę nie wiem, jak to się stało) chlust nim na suche. Zgroza. Kot popatrzył na mnie z politowaniem, a ja poszłam wylać powstałą pulpę, przypominającą konsystencją klej do tapet do sedesu. (Mam nadzieję, że się nie zapchał.)

Nie zrażona spróbowałam jeszcze raz. Suche do suchego, mokre do mokrego. Sukces!
Tyle, ze mokre za nic w świecie nie chciało się dać wymieszać. Albo stopione masło było za ciepłe, albo jaja i mleko były za zimne, nie wiem. Grunt, że im bardziej mieszałam, tym bardziej wszystko robiło się bardziej gluciaste. Stwierdziłam, ze gorzej już przecież nie będzie i wstawiłam michę z mokrym do gorącej kąpieli wodnej. Zachęcona początkowymi wynikami eksperymentu, chciałam zawartość michy podgrzać na małym ogienku. I tu już chyba przegrzały mi się zwoje mózgowe (podejrzewam, iż niektórzy zwątpią, że w ogóle posiadam mózg), bo wlałam to wszystko do gara z wrzątkiem, zamiast do przygotowanego rondelka. Kot zaczął się ze mnie śmiać, a ja nakarmiłam sedes po raz drugi.

Jednak nie mogłam się poddać, zwłaszcza że miałam już perfekcyjnie wymieszane suche. Ze łzami w oczach rozpuściłam kolejną porcję masła i wyjęłam z lodówki mleko i jajka. Zostawiłam w spokoju i zajęłam się opisem tragedii dla potomności.
Po godzinie, kiedy zarówno gorące masło jak i lodowate mleko osiągnęły już temperaturę pokojową, z drżącym sercem i takimiż dłońmi wlałam składniki do michy. Wszystko się ładnie wymieszało.
Podążyłam dalej za przepisem i po kilku chwilach najwyższej koncentracji i zastanawianiu się, co jeszcze może pójść nie tak ( a miałam jeszcze pomieszać mokre z suchym i dodać czekoladę), włożyłam blaszkę do piekarnika. Minęło dwadzieścia pięć minut obgryzania paznokci i wyjęłam z pieca coś, co zdecydowanie wygląda jak babeczki.


Najlepsze jest to, ze smakują też całkiem dobrze!

Tak więc, okazuje się, że opowieść mimo wszystko kończy się happy endem. Po kilku godzinach przy garach, zmarnowaniu kilogramów ingrediencji, mogę się cieszyć owocem mordęgi. ;) Chcieć to móc, nie wolno się poddawać i inne tam takie.

Ja jednak do kuchni długo nie wejdę. :)


środa, 17 sierpnia 2011

Helene Tran 10 - Koniec!



Skończyłam modelki! Trzeba je uprać i jakoś przeprasować, nie topiąc metalizowanej muliny. :) Może wystarczy tylko wysuszyć rozpięte na płasko?
Teraz mogę się zająć następną robótką z bardzo długiej kolejki.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Helene Tran 9

Wiem, że jestem już nudna, nie potrafię się jednak zająć niczym innym, gdy ten haft jest nie skończony. Mam rozgrzebanych kilka robótek, ale ta nie daje mi spokoju. Chciałam żeby była gotowa w grudniu ubiegłego roku (he, he, he). Nie wyszło, jak widać. Postanowiłam uczynić z modelek absolutny priorytet i skończyć je jak najszybciej się tylko da. Wtedy będę mogła bez wyrzutów zająć się innymi projektami.


czwartek, 4 sierpnia 2011

Josephine Wall

Część krzyżykujących osób na pewno zna jej obrazy dzięki Heaven and Earth Design. Chyba każdy z nich można sobie wyhaftować. Swoja drogą, musi to być niesamowite wyzwanie, zważywszy na kolorystykę i ilość detali, jakie trzeba odmalować nitką.

Uwielbiam jej Zodiak. Gdybym miała więcej żyć, pewnie pokusiłabym się o wyszycie całej kolekcji.



Tematyka fantasy zawsze mocno działała mi na wyobraźnię, podobnie jak wszelkie mitologie.







Sama nie wiem co mnie w jej pracach tak urzeka. Na pewno przykuwają mnie bogactwo barw i ich połączenia, cudowne detale. Moje dziewczęce serduszko bije szybciej przy tych wszystkich motylkach, kwiatuszkach, księżycach i ptaszkach.
Czasem w mojej głowie odzywa się głos szepczący: "kicz, kicz, różowe puchate króliczki, kicz, uciekać". Nie jest on jednak zbyt przekonujący i łatwo go zignorować.
Pozwalam więc sobie czasem odpłynąć. Na całe godziny.

Gdybym musiała wybrać mój ulubiony obraz, nie miałabym problemu:


Mam już jednak jeden wielki wzór zaczęty i pewnie przed emeryturą go nie skończę. Szaleństwem byłoby więc rozpoczynanie drugiego.
Na szczęście HAE oferuje serię Quick Stitches:


Sądzę, że na taką robótkę mogę sobie pozwolić.


Przy okazji, ciekawe, czy pani Wall zna twórczość M.Farshchiana, o którym już pisałam.

środa, 3 sierpnia 2011

Helene Tran 6

Podoba mi się to rejestrowanie postępów hafciarskich na zdjęciach.
Mój zapał do pracy zdecydowanie rośnie.



Metalizowana mulina nie dawała mi jednak spokoju, postanowiłam więc przetestować Thread Heaven. Nie zawiodłam się. To maleńkie niebieskie pudełeczko poprawiło bardzo wyraźnie komfort pracy. Może nie idzie tak gładko jak ze zwykłą muliną, ale nić po zastosowaniu preparatu (ma on woskopodobną konsystencję) jest mniej sztywna, nie łamie się i strzępi zdecydowanie mniej.
Polecam.