Statcounter

wtorek, 23 sierpnia 2011

Mrożąca krew w żyłach opowieść o muffinek pieczeniu

Opowieść tę muszę zacząć od przypomnienia wszystkim, że nie jestem kuchenną boginią. Przyznałam się do tego jakiś czas temu przy okazji drożdżówek z serem. Gdy coś pichcę, musi to być bardzo proste. A cóż może być prostszego od upieczenia muffinek? No nic przecież, powiecie. Akurat! Muffinki dały mi po nosie już kilka razy. Wypróbowałam kilka przepisów, moje umiejętności nie sprostały żadnemu.

Przypuszczam, że po tym, co zaraz opiszę, niektórzy zwątpią w jakiekolwiek moje umiejętności.
Gdy piekłam moje przedostatnie, marzyłam sobie, jak to po południu mój biedny styrany mąż wraca z pracy, otwiera drzwi, a w jego nozdrza uderza boski zapach ciepłego ciasta, gruszek i imbiru. Niesiony tym zapachem trafia do kuchni, gdzie ja, w ślicznym fartuszku podaję mu tacę pełną słodkich babeczek. Amerykańska reklama z lat ’50, normalnie.
W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej. Mąż był, zapach i nozdrza też, tyle że jego słowa: „Co, smażyłaś racuszki?” zdruzgotały mnie zupełnie.

Podejście ostatnie, sprzed kilku dni zaledwie, zaowocowało wyprodukowaniem dwunastu pocisków do procy z jagodami. Wyglądały za to pięknie.

Ponieważ jednak kiedy się na coś uprę, nie odpuszczam, poprosiłam ciocię (która piecze wprost bajecznie) o przepis na babeczki. Dzięki ciocinym wskazówkom jestem już całkiem niezła w smażeniu naleśników, więc i tu patrzyłam w przyszłość z ufnością. Recepturę dostałam szybko, rano pobiegłam po składniki i postanowiłam zmierzyć się z zadaniem wieczorem.

Dzień od początku nie zapowiadał się przyjemnie. Rozpoczęty od wizyty w przychodni, gdzie utoczono mi koło litra krwi, zakończony stresującą wizytą u weterynarza. Wypełniony ganianiem po sklepach (toner się skończył), próbą koszenia trawnika, pracą nad cyferkami. A wszystko to przy 40 stopniach.
Kończenie takiego dnia pieczeniem okazało się być nienajlepszym pomysłem. Wszystko, co napisałam wyżej okazało się niczym w porównaniu z moimi dzisiejszymi wyczynami.
Zasada przygotowywania muffinek jest banalnie prosta. Suche do suchego, mokre do mokrego.
Jedziemy! Przygotowałam pojemnik na suche i sypię: mąka, cukier, proszek do pieczenia, cukier waniliowy. Wymieszałam. No idę jak burza. Wzięłam naczynie na mokre. Odmierzyłam mleko i (naprawdę nie wiem, jak to się stało) chlust nim na suche. Zgroza. Kot popatrzył na mnie z politowaniem, a ja poszłam wylać powstałą pulpę, przypominającą konsystencją klej do tapet do sedesu. (Mam nadzieję, że się nie zapchał.)

Nie zrażona spróbowałam jeszcze raz. Suche do suchego, mokre do mokrego. Sukces!
Tyle, ze mokre za nic w świecie nie chciało się dać wymieszać. Albo stopione masło było za ciepłe, albo jaja i mleko były za zimne, nie wiem. Grunt, że im bardziej mieszałam, tym bardziej wszystko robiło się bardziej gluciaste. Stwierdziłam, ze gorzej już przecież nie będzie i wstawiłam michę z mokrym do gorącej kąpieli wodnej. Zachęcona początkowymi wynikami eksperymentu, chciałam zawartość michy podgrzać na małym ogienku. I tu już chyba przegrzały mi się zwoje mózgowe (podejrzewam, iż niektórzy zwątpią, że w ogóle posiadam mózg), bo wlałam to wszystko do gara z wrzątkiem, zamiast do przygotowanego rondelka. Kot zaczął się ze mnie śmiać, a ja nakarmiłam sedes po raz drugi.

Jednak nie mogłam się poddać, zwłaszcza że miałam już perfekcyjnie wymieszane suche. Ze łzami w oczach rozpuściłam kolejną porcję masła i wyjęłam z lodówki mleko i jajka. Zostawiłam w spokoju i zajęłam się opisem tragedii dla potomności.
Po godzinie, kiedy zarówno gorące masło jak i lodowate mleko osiągnęły już temperaturę pokojową, z drżącym sercem i takimiż dłońmi wlałam składniki do michy. Wszystko się ładnie wymieszało.
Podążyłam dalej za przepisem i po kilku chwilach najwyższej koncentracji i zastanawianiu się, co jeszcze może pójść nie tak ( a miałam jeszcze pomieszać mokre z suchym i dodać czekoladę), włożyłam blaszkę do piekarnika. Minęło dwadzieścia pięć minut obgryzania paznokci i wyjęłam z pieca coś, co zdecydowanie wygląda jak babeczki.


Najlepsze jest to, ze smakują też całkiem dobrze!

Tak więc, okazuje się, że opowieść mimo wszystko kończy się happy endem. Po kilku godzinach przy garach, zmarnowaniu kilogramów ingrediencji, mogę się cieszyć owocem mordęgi. ;) Chcieć to móc, nie wolno się poddawać i inne tam takie.

Ja jednak do kuchni długo nie wejdę. :)


7 komentarzy:

  1. Celem sprostowania. Dokladny cytat brzmial: "Znam ten zapach... Znam... Wiem! Pachna jak racuchy!". ;)

    W trybie prasowym bla bla bla prosze o sprostowanie. :>

    OdpowiedzUsuń
  2. O taaaak, małżowinki potrafią czasami rozłożyć na łopatki.... ale ćwiczenie czyni mistrza, co widać po Twojej mrożącej krew w żyłach historii! babeczki są śliczne! Ja się nie porywam z motyką na...babeczki. Na pewno mi nie wyjdą. Dlatego zazdroszczę, podziwiam i z chęcią bym ugryzła... :D

    OdpowiedzUsuń
  3. rozbawiła mnie ta historia ( chociaż Tobie pewnie nie było do śmiechu!!) najważniejsze że efekt końcowy jest pozytywny są piękne i pewnie smacznuśkie . Musisz cześciej je robić żeby utrwalić naukę przez powtarzanie )))) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Historia nie do pozazdroszczenia... Ale przynajmniej kot miał wesoło ;)

    Mam w domu smakosza muffinkowego... Moją młodszą córcię... Był pewien okres, ze doszłam do wniosku iż moja pociecha chce mnie wykończyć. Codziennie prosiła o muffinki i codziennie było jej mało... Kiedyś... Podczas zakupów w markecie Majka pyta się mnie czy upiekę dziś muffinki... Ja z głową jak bania od myślenia co tu jeszcze kupić (a zakupy były robione przed imprezą), w dodatku z perspektywą dłuuuugiego stania przy garach coby zadowolić swoich gości oznajmiłam dziecku, że nie mam czasu na muffinkowe wypieki... Po chwili dziecko przynosi mi pudełko, takie co to składniki w środku ma niby wszystkie i z tego cosia mają wyjść pyszne babeczki... Wciskając mi owe pudełko przed nos powiedziała... Kup mi, to sama sobie upiekę... Hmm... Ale dla świętego spokoju ciepnełam pudełko do koszyka i zajęłam się dalszym lataniem po sklepie... Po powrocie do domu dziecko zajęło się upragnionymi muffinkami... I nie pytaj mnie jak je 9-cio latka upiekła... Nie wiem... Ale jedno wiem... Muffinki pyszne były... :)
    Czyli jest dokałdnie tak jak napisałaś...: "Chcieć to móc" ;)

    Pozdrawiam serdecznie ... :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ojej, pierwsze slysze, ze przy mufinkach suche do suchego, a mokre do mokrego? Ja mam prosty przepis, gdzie wszystko sie miesza razem i gotowe:) Zawsze wychodzi! Jakby co to moge podeslac:) Ale i tak najwazniejsze, ze wyszly ladne i smaczne te Twoje mufinki:) Wg mnie podstawa pieczenia sa dobre i latwe przepisy, a nie czyjes zdolnosci czy ich brak, wiec cos mi sie wydaje, ze po prostu na zle przepisy trafialas:(
    Pozdrawiam
    Anka
    http://pieguchowo.blox.pl/html

    OdpowiedzUsuń
  6. Seji, niczego prostować nie będę. :) Tak czy inaczej, gdy człowiek robi muffinki, nie chce słyszeć o podobieństwie do racuszków.
    Swoją drogą, ciekawe co mi wyjdzie, jak będę chciała usmażyć racuchy.

    Dziewczęta, chwalę się, że muffinki przeszły chrzest bojowy następnego ranka i zostały z wielką aprobatą zjedzone przez niespodziewanych gości. Sukces!

    Piegucha, ja chętnie przygarnę przepis na babeczki bez komplikacji, choć do tej pory cały czas słyszałam, że trzeba dzielić suche i mokre, żeby uzyskać odpowiednią konsystencję ciasta.
    I masz absolutną rację, z dobrym przepisem się udaje zawsze. Mnie zawiodła koncentracja.:)

    OdpowiedzUsuń
  7. heh, ja zasadę suche do suchego znam, ale stosuję tylko połowicznie - tzn. faktycznie najpierw wsypuję wszystko suche, mieszam, a potem na to wywalam wszystko mokre - po kolei jajka, maślankę (używam zamiast mleka - przepaść jakościowa w babeczkach na plus dla maślanki :D), olej itd i dopiero wszystko razem mieszam, tylko krótko. I zawsze wychodzą :P

    OdpowiedzUsuń